Forum po 30-tce Strona Główna po 30-tce
niezwykła strona niezwykłych użytkowników
 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy    GalerieGalerie   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

Santa Tierra, Pacha Mamma- Peru..
Idź do strony 1, 2  Następny
 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum po 30-tce Strona Główna -> Travel
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Mati.
criatura na końcu czasu


Dołączył: 16 Cze 2008
Posty: 8185
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1207 razy
Ostrzeżeń: 0/3

PostWysłany: Czw 17:23, 28 Lip 2011    Temat postu: Santa Tierra, Pacha Mamma- Peru..

Nie będzie to chronologiczna kalendarzowo historia. Kolejność układa tu moje serce

i wygląda na to, że żeby zobaczyć zdjęcia trzeba się zalogować..


Kanion Colka..







..i oczom moim ukazała się przestrzeń, zajmująca cudowny ogrom natury, która zmieniła obraz tego miejsca na zawsze, drążąc głęboki kanion przypominający swym wystrojem nieco zarośnięty księżyc. Z jednej strony rozpina się ku niebu ściana na wysokość ponad czterech tysięcy metrów, z drugiej stok jest o tysiąc metrów niższy. Wygląda jak podarta gazeta, nierealnie, niewyobrażalnie wielka, chaotycznie udrapowana w plisy strojna kiecka, najlepszego na świecie projektanta mody. Kiedy w drodze powrotnej wdrapałam się do połowy kanionu, stanęłam nad urwiskiem, rozpostarłam ramiona i poczułam jak świeże, górskie powietrze przejmuje mnie do szpiku kości wlatując z każdym oddechem przez nos i usta tradycyjnie do płuc. Czułam ból w stopach, który nie był oznaką lęku wysokości, jakiego doświadczyłam w Nasca, tylko totalnej ekstazy zmysłów, które wykarmiły moją wygłodniałą duszę. Zapach mięty, karłowatej, wysychającej w gorących promieniach słońca, roślinności i zatykający oddech rozgrzanych skał, kamieni i piasku przetaczał się przeze mnie całą trzydniową wędrówkę. Nie mogłam stracić ani minuty, ani jednego dania z menu tego szwedzkiego stołu. Czułam się taka malutka, ale bardziej silna czułam się tylko raz w życiu, kiedyś, dawno. Próbowałam ogarnąć widok składając go z puzzli, wykrojonych z precyzją trzylatka ze szpalty urwiska. Nie mogłam się doczekać, kiedy wejdziemy na sam szczyt, co jak się później okazało, nastąpiło dopiero trzeciego dnia i to u wyjścia wrót. Ale wrócę do początku..
Arequipa.
Wyładowaliśmy się po całonocnej podróży z autobusu, na jeden z całkiem nienajgorszych wizerunkowo terminali ‘przeładunkowych’. W Peru generalnie panuje solidna tradycja autobusowa. Możliwości podróżowania tym środkiem transportu nie brakuje dokładnie tak samo, jak miejsc do których tym sposobem można się dostać. Autokary w mojej głowie. W miejsca do których autokary nie docierają można bez problemu dostać się busem lub taksówką, których ceny są bardzo niskie, względnie rikszą. Istnieje kilka klas w których można podróżować. Ich różnica, co dziwne nie jest, opiera się o cenę od której zależy standard wygody. Każda firma dysponuje różnej klasy autokarami, ale najwyższa klasa może wyglądać inaczej w różnych firmach przewozowych, choć wszystkie wyposażone w nawiewy, telewizor i hostessy. Istnieje jednak różnica w jakości nawiewów, telewizorów i hostess. I tu już cena nie jest wyznacznikiem. Do Arequipy przyjechaliśmy CIVĄ. Ciężka podróż po ostrych zakrętach, kanapka w poczęstunku, dziesięć godzin w autokarze, trzeszczący nad głową telewizor, brak komfortu w łazience i na domiar wszystkiego bolał mnie brzuch. Było mi raz zimno, raz gorąco i ta uciążliwa, ciągnąca się po moim podbrzuszu bolesność powodowały, że poczułam się chora i zakurzona. Zjadłam wnętrze kanapki, suchej z kawałkiem mielonej szynki a resztę zostawiłam dla… ptaszków. Wypiłam Inkę colę, słodki jak landrynka, ale bardzo popularny napój w Peru, przykryłam się kocem i próbowałam odejść na chwilę z tego świata. Pozycja fotela była tak beznadziejna, że po dwóch godzinach zaczęły boleć mnie kolana. Ani zgięte, ani rozłożone, dokuczały jak cholera. Zostało mi to po wypadku samochodowym i teraz ciągle przeszkadza. Czułam jak się pocę. To była moja najcięższa podróż.
Z terminala lotem błyskawicy zgarnął nas pewien mały, zaczesany zgrabnie brylantyną Peruwiańczyk, jak się później okazało właściciel hostelu do którego nas zabrał. Wystarczyło podejść do informacji. Z czasem nauczyliśmy się, że jeśli chodzi o informację to najtreściwszą i najuczciwszą uzyskamy w krajowych biurach informacji turystycznej. Hostel miał dwie zalety. Piękny widok z tarasu dachowego - to El Misty, wulkan na szczycie którego leży sobie śnieg -,



na którym można było sobie spokojnie wyprać parę majtek i zjeść coś w ciągu dnia, oraz w miarę czystą łazienkę w pokoju. Jak większość hoteli i ten wyposażony był w internet , papier toaletowy i mydło w cenie pokoju oraz oferował zestaw wycieczek po kraju. Sporym udogodnieniem jest możliwość zakupu pakietu podróżnego po całym Peru w jednym hotelu, jednak wątpliwości może budzić jakość oferowanych faktów, których nie można jednoznacznie zweryfikować w chwili zakupu a przyszłość może okazać się nieco rozczarowująca. Wszak „pomyłek” przecież nie brakuje, zwłaszcza w kraju w którym oczywiste rzeczy są wyjątkowo względne i może okazać się, że zamiast dwuosobowego pokoju z łazienką dostaniesz dwunastoosobowy pokój z łazienką na końcu korytarza. Przy odrobinie szczęścia będziesz miała spokojną noc w swoim towarzystwie, w przeciwnym razie spędzisz noc upodlając się z ludźmi, których przywiał tu wiatr z najodleglejszych zakątków na ziemi.
Nie mniej jednak, pominąwszy te wszystkie względności, postanowiliśmy zobaczyć drugi najgłębszy kanion na świecie z poziomu zdobywcy. Trzy dni, dzień na zejście, przejście na drugą stronę kanionu, nocleg u tambylców, dojście przez wioski do oazy, tamże drugi nocleg i wejście z powrotem na samą górę.
Zaczęło się od pobudki o godzinie drugiej rano. Niewielki dwudziesto-osobowy busik sunął czarną jak smoła nocą przez płaskowyże i strome zbocza odrobinę widoczne tylko dzięki cudownej iluminacji gwiazd. Edi, nasz przewodnik, rozdał nam koce uprzedzając o spadającej na dużej wysokości temperaturze. Wtuliłam się w miękki, ciepły materiał, oparłam głowę o szybę i ostatkiem świadomości chwytając przelatujące przed oczami widoki, usnęłam. Obudziło mnie majaczące i niewidoczne jeszcze zza góry słońce. Dochodziła siódma. W busie było rześko tak, że szyba od środka pokryła się szadzią. Dojechaliśmy do punktu przeładunkowego na śniadanie i kiedy wyszłam na zewnątrz poczułam kłujący chłód. Było zimno a my byliśmy niewyspani i głodni. Śniadanie w formie szwedzkiego stołu zaserwował nam jeden z przydrożnych barów. Wśród rarytasów znalazł się ser, baleron, oliwki, mleko i mate de coca, czyli herbatka z liści koki. Taka herbatka ma wykluczyć efekty choroby wysokościowej, zawroty głowy, mdłości i takie tam drobne niedogodności. W smaku przypomina naszą zieloną herbatę, więc bez cukru ani rusz. Bułki puste w środku były jedynie pozornym zapychaczem, bardziej umysłu niż ciała. Z całej grupy w dalszą drogę ruszyliśmy w jedenaście osób i Edi. Reszta towarzystwa rozpierzchła się w różnych kierunkach. Wsiedliśmy ponownie do busa i przez kolejne czterdzieści minut do godziny jechaliśmy przez niższe partie kanionu mijając po drodze dzieci jadące na osiołkach do szkoły, kóz stada rozpierzchające się po halach i ludzi, którzy ze zwitkiem gałęzi na plecach zmierzali w sobie tylko znanym kierunku. Pięliśmy się wyżej i wyżej. Słońce już wstało i oświetlało stok z którego pieszo ruszyliśmy ku przygodzie.







Ścieżka była wąska, kamienista i niewygodna. Wcięta w zbocze, którego szczyt sięgał chmur, a każde potknięcie mogło skończyć się bolesnym spadkiem w otchłań, łamiąc po drodze krzaki i kaktusy, ręce i nogi. Szliśmy tak cztery godziny a monotonię kroków rekompensował mi widok. Skóra skwierczała na słońcu niczym cebulka smażona na patelni w głębokim oleju. Każdy kolejny metr w dół odkrywał inne obrazy otoczenia, nową perspektywę. Każdy krok dzięki temu był niepowtarzalny i jedyny. Po drugiej stronie widzieliśmy trzy oddalone od siebie wioski, do których prowadziła jedyna droga i była nią właśnie ta, którą przemierzaliśmy. Bez zdziwienia więc mijaliśmy po drodze osły, które targały do domu na plecach całe zapotrzebowanie właściciela.





Zdziwieniem była natomiast na samym początku świadomość tego, że tam w ogóle żyją ludzie. Z czasem przekonałam się, że żyją i to całkiem dobrze, bo całkiem po swojemu, susząc na podwórku niczym pranie, mięso pocięte na małe kawałeczki. Mmmm.. parmeńska. Oddaleni od świata, a jednocześnie żyjący w jego największej bliskości i w bliskości ze swoimi bogami, słońca, księżyca, gór, ziemi, piorunów i wielu innych. ‘Santa Tierra, Pacha Mama’… z takimi słowami oddają Matce w czci pierwszy łyk chichy wylewając go na gołą Ziemię. Chicha to bardzo stary, pamiętający czasy pierwszych Inków, napój z kukurydzy, pędzony w glinianych dzbanach, który smakuje jak stara szmata. Tam właśnie szliśmy i miało nam to zająć całe dwa dni.
Przez dno kanionu przelewały się wody rzeki. Jako, że czerwiec jest w Peru miesiącem zimowym i w tych rejonach jest sucho, bezdeszczowo i słonecznie, wody w rzece nie było nadmiernie dużo, ale jej zimny i ostry nurt porwałby mnie i poniósł niczym listek, obijając o wysokie głazy i wystające ostre skały, a na końcu porzucił gdzieś na wystającej łasze. Przejście przez nią nie było trudne, bo miejscowa ludność zbudowała drewniany most wiszący, po którym suchą stopą przeszła cała nasza grupa ciesząc się, że zbliża się koniec wędrówki.





Koniec dnia pierwszego. Wszyscy zaczęliśmy być już głodni. Droga zakończyła się ostrym kilkusetmetrowym podejściem w jednej z górskich wiosek. Tę zamieszkiwało dwadzieścia rodzin. Ich gliniane chatki pokryte były słomą, a podłogę dumnie formowało klepisko. Z sufitu beznamiętnie zwisały gołe żarówki a w oknach brakowało szyb. W naszym pokoju stało tylko jedno łóżko, bo absolutnie na nic więcej nie było już miejsca. Będzie zimno – pomyślałam o nocy mając na względzie fakt, że o tej porze roku tuż po zachodzie temperatura z 25-30 stopni spada do zera, a słońce zachodzi bardzo wcześnie, bo już o 17.



Rozlokowaliśmy się i zostaliśmy zaproszeni do stołu na posiłek. Bardzo niewymagające jedzenie to było. Zupa z warzyw, ryż, frytki i omlet. Co było robić?.. na deser pisco sour. Jedno, drugie… jeszcze przed ogniskiem, którego przygotowanie leżało w naszej gestii. Podzieliliśmy się zatem na grupy. Czyścioszki po kąpieli zaległy w chatkach, a reszta ruszyła zgromadzić drewno na opał. Ja pełniłam swoją funkcję, fotografa. Dla mnie to ognisko było czasem przeszukiwania niebios. Korzystając z jakiejś bliżej mi nie znanej opcji w telefonie komórkowym sąsiada Jureczka, mogłam wyraźnie rozpoznać konstelacje, które znajdowały się tuż nad moją głową.


Post został pochwalony 7 razy

Ostatnio zmieniony przez Mati. dnia Pią 12:58, 29 Lip 2011, w całości zmieniany 4 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Mati.
criatura na końcu czasu


Dołączył: 16 Cze 2008
Posty: 8185
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1207 razy
Ostrzeżeń: 0/3

PostWysłany: Czw 17:37, 28 Lip 2011    Temat postu:

Siedziałam dokładnie pod gwiazdami mojego zodiaku. Noc, jak wszystkie, była kruczo czarna a gwiazdy przykuwały swoim blaskiem każdą parę, nawet niespecjalnie zainteresowanych oczu. Było chłodno, a powietrze wypełniał zapach wsi, rzeki, zwierząt i roślin. Tego wieczora umyłam tylko zęby, bo jako, że ciepła woda była w programie deficytowym, nie miałam już szans nawet na kropelkę. Ubrana po zęby wcisnęłam się pod zestaw kilku ciężkich kołder z alpaki i wpadłam w sam środek miękkiego materaca a chmurka parującego oddechu zawisła nad moją głową. Do snu ukołysała mnie szumiąca w dole woda. I wszystko byłoby świetnie, gdyby nie pobudka rodem z Teleranku. Godzina piąta rano, ciągle ciemno, do życia przywołuje nas kogut piejący kilka metrów od drzwi. Co za dramat. Pierwsze co wpadło mi do głowy to ukatrupić drania, ale potem pomyślałam sobie, że taka jest kolej rzeczy. I tak właśnie rytmem życia i śmierci, dnia i nocy Indianie w tym miejscu spędzają czas. Ale spania był koniec. Zaczął się kolejny, piękny dzień. Dzień przejścia przez te same wioski, które widzieliśmy z góry przeciwległego brzegu i dzień nocy w oazie gorących źródeł.
Wyruszyliśmy tuż po śniadaniu i mieliśmy przed sobą kolejne godziny spaceru po stokach kanionu. Kiedy wdrapaliśmy się na wysokość pierwszej wioski….



..i oczom moim ukazała się przestrzeń zajmująca cudowny ogrom natury, która zmieniła obraz tego miejsca na zawsze, drążąc głęboki kanion przypominający swym wystrojem nieco zarośnięty księżyc.



To był widok zapierający dech w piersiach i wcale nie z powodu zmęczenia. Pierwszy raz w życiu odetchnęłam pełnią płuc w miejscu, w którym każdy oddech był darem duchów górskich. Pierwszy raz widziałam siebie oczami olbrzyma. Czułam się bardzo szczęśliwa.
Przeszliśmy kolejne wioski nie mogąc wyjść z zadumy nad trudem życia Indian, ich siłą i nad ich wiernością dla tradycji. Widzieliśmy kościół bielony,



szkołę, suszące się mięso na sznurku, zamieszkałe lepianki i opuszczone chatynki chylące się do ziemi, pozbawione dachów i okien, przez których luki można było podziwiać tempo w jakim natura zagarnia sobie swoje rewiry.



To właśnie w jednej z tych wiosek próbowaliśmy chichy, to właśnie tam zobaczyliśmy prawdziwe inkaskie narzędzia i sposoby polowań, to właśnie tam kobiety ubrane w dziewięć barwnych kiecek i kapelusze targało dzieci na plecach w zawiniątkach i to właśnie tam usłyszałam historie, które nam, ludom starego kontynentu – choć w zasadzie bardziej stary od innych to on nie jest – wydają się obrazem barbarzyństwa i zacofania. Notabene tradycja kapeluszy zrodziła się w Peru dzięki angielskim robotnikom, którzy nosili je zwyczajowo do roboty. Ciekawość doprowadziła mnie do pytania o rytualne poświęcanie ludzi i o szamanizm o którym czytałam legendy. Odpowiedź zmroziła mi krew w żyłach, ponieważ z ust naszego przewodnika popłynęły przykłady potwierdzające istnienie szamanów, którzy odurzeni… nieee , Edi powiedział, że nażuci liśćmi koki i nawdychani dymem cygara snują wizje świetlanej przyszłości tym, którzy decydują się taką wizytę odbyć; i zdarzają się przepowiednie wymagające ludzkich ofiar. Naturalnie coraz mniej jest ludzi, którzy decydują się zabić inne istnienie ludzkie w zamian za np. bogactwa płynące z ukrytych kopalń Andów, jednak te historie dowodzą temu, że w głębokiej dżungli i najwyższych partiach gór, ukryci Inkowie żyją z duchem swojej spokojnej przeszłości, odgrodzeni od po-hiszpańskich zmian i rozwoju nie przepastnym tunelem drzew, krzewów, dzikich zwierząt, rwących rzek i niedostępnych szczytów górskich.
Szkoła w Peru jest obowiązkowa, więc dzieci na osiołkach lub pieszo przemierzają te wąskie górskie ścieżki, żeby dostać się do jednej z kilku wiosek, w której akurat szkoła się znajduje. Lekarz przybywa w te miejsca raz w miesiącu, żeby odwiedzić wszystkich mieszkańców i zweryfikować liczbę żywych. Najczęściej chorują dzieci. Na zapalenie płuc i kłopoty z układem pokarmowym, co wynika z faktu niehigienicznego odżywiania się i picia wody z kranu lub rzeki oraz gwałtownie zmieniająca się na tych wysokościach temperatura. W warunkach w jakich mieszkają ci ludzie umiera sporo dzieci, co drastycznie zuboża ich populację i czego efektem są pozostałości po mieszkańcach w postaci ruin i gruzowisk. Przygnębiający widok. Patrząc na to wszystko nabiera się ogromnego szacunku dla tego, co mamy my i dlatego ile są w stanie znieść oni, nie mając pewno pojęcia o tym jak może być fajnie, miło, ciepło i bezpiecznie.
Po tej sporej dawce informacji, obrazów, zapachów i dźwięków dotarliśmy jeszcze przed zachodem do oazy,





w dole koryta kanionu, w której zjedliśmy wyczekiwany obiad: dieta di pollo – a skoro dieta to musi być rosół .. z kury, ryż, frytki, omlet i wykąpaliśmy się zmywając z siebie brud całego dnia w gorących źródłach. Nie wszystko było jednak takie piękne i kolorowe jak myśleliśmy, ponieważ okazało się iż gorące źródła z gorącem niewiele miały wspólnego. Jak zwykle… zmarzłam, a ludzie dbający o te oazę nie mieli miejsca dla naszej dwunastoosobowej grupy, mimo wcześniejszej rezerwacji. W związku z tym, musieliśmy się przenieść dalej. Szczęśliwie ‘dalej’ oznaczało ‘niedaleko’, tak więc już po pół godzinie byliśmy na miejscu, rozlokowani i czekający na nasze pisco. Oaza była słodka. Idealne miejsce na miesiąc miodowy. Palmy, błękitne, odkryte baseny i ogrody pełne soczyście kolorowych kwiatów a nocleg w słomianych chatkach bez prądu. Jedynym światłem darowanym nam od właścicieli były prawie dopalone świeczki. Przezornie zabraliśmy ze sobą mnóstwo drobiazgów z których przy odrobinie wyobraźni można by , podążając za Mc Guyverem, helikopter zrobić, tak więc były wśród nich lampki czołowe, które tego wieczoru i w nocy okazały się zbawienne. Przydały się również o świcie, a w zasadzie przed jego nadejściem, kiedy ciemną nocą ruszyliśmy w górę, po to, żeby nie wchodzić w pełnym słońcu. Czekało nas od dwóch do czterech godzin wspinaczki stromym, kamienistym zboczem. Weszliśmy tam co prawda w półtorej godziny, z powodu czego, ja z moją osobistą zerową kondycją jestem zachwycona. Nigdy wcześniej nie słuchałam z taką zawziętością swojego ciała. Szłam powoli, stawiając szerokie kroczki w rytmie swojego oddechu i co było dla mnie zaskakujące, to fakt, że mogłam iść dalej i dalej.. bez odpoczynku. Po drodze zatrzymałam się dwa razy, tylko po to żeby się napić, a dzień wcześniej kiedy rozmawialiśmy z przewodnikiem na temat wejścia, byłam ciężko przerażona. Bałam się, że wypluję płuca. Nic takiego się jednak, nie stało. Nawet się nie spociłam, co było naprawdę dziwne.
Idąc w górę nie myślałam o niczym innym tylko o tym, jak się ma mój osobisty organizm. Nie rozglądałam się na boki, nie zatrzymywałam, nie robiłam zbyt wielu zdjęć. Po prostu parłam pod górę wsłuchując się we własny oddech i czując bicie serca. I doszliśmy. Doszliśmy zachwyceni swym wyczynem, na samiusieńki szczyt, na ponad cztery tysiące metrów, skąd widok zrekompensował nam całą monotonię wspinania. Niesamowite uczucie gra w duszy człowieka, kiedy patrzy na czubki szczytów z ich wysokości, a ku dołowi rozciąga się i niknie w kleszczach koryta wielki wąwóz i wie, że przeszedł to wszystko sam.



..i wtedy nad soczysto zielonym urwiskiem zakołował kondor. Wielki i piękny król ptaków, dostojnie krążył, mijając nas powoli zupełnie tak, jakby pozował do zdjęć. Latał sobie nad kanionem oglądając z góry swoje królestwo. A piękne to było królestwo. Godne swojego króla. Zielone krzewy i drzewa obrastały skalne półki kryjąc płytkie jaskinie w których królowa czuwała nad świeżo wyklutymi królewiczami, dzika mięta pachniała intensywnie a kolorowe główki kwiatów ożywiały to surowe miejsce tworząc je bardziej przyjaznym i dostępnym.





Wróciliśmy do Arequipy przepełnieni duchem tego dzikiego, wyjątkowego miejsca. Uwolniliśmy się w nim od słabości, zapomnieliśmy o powinnościach, o przyzwyczajeniach. Ukorzyliśmy się przed potęgą natury i uświadomiliśmy sobie nasze ograniczenia. Poczuliśmy siłę, którą dają nam tylko miejsca niedostępne i miejsca, które zdobyliśmy oddając mu w każdym kroku swój głęboki, pełny i czysty oddech.. taki prosto spod serca.

<table><tr><td><a href="https://picasaweb.google.com/lh/photo/cn5ogQLGay6rQC-bKDtTYQ?feat=embedwebsite"><img src="https://lh5.googleusercontent.com/-o_Dl3vM4FnM/TjF2N0aAagI/AAAAAAAABoc/nQYqwJFBXy0/s800/DSC03907.JPG" height="582" width="800"></a></td></tr><tr><td>Od <a href="https://picasaweb.google.com/ZosiaHordynska/Peru200?authuser=0&feat=embedwebsite">Peru 200</a></td></tr></table>

Ten koleś po prawej to bosssski Antonio z Hiszpanii. Brylował w towarzystwie snując opowieści swego życia i sypał tanimi kawałami jak z rękawa, póki nagle znienacka nie połknął muchy. Wtedy nagle się zamknął, ale że nikt go nie słuchał specjalnie to nawet tego nie zauważono. To była zabawna historia, bo koleś myślał, że nikt tego nie widział. Pomylił się bo widziałam to ja i póki nie zapytałam go ‘co wcinasz stary?’ kombinował co z tą mucha zrobić, a że siedzieliśmy wszyscy przy kolacji, przy stole to chyba łyso mu było po prostu ją wypluć. W każdym razie zdemaskowałam muchołapkę parskając ze śmiechu.

<table><tr><td><a href="https://picasaweb.google.com/lh/photo/HrRkrboGP7Fvm10KJPp1FA?feat=embedwebsite"><img src="https://lh4.googleusercontent.com/-cDruNIXO3nQ/TjF1nqLMJUI/AAAAAAAABoY/OWJXPTvV9UE/s800/DSC03906.JPG" height="554" width="800"></a></td></tr><tr><td>Od <a href="https://picasaweb.google.com/ZosiaHordynska/Peru200?authuser=0&feat=embedwebsite">Peru 200</a></td></tr></table>

Ten najbardziej opalony to Edi, nasz przewodnik.


Post został pochwalony 8 razy

Ostatnio zmieniony przez Mati. dnia Pią 13:08, 29 Lip 2011, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
animavilis
Gość





PostWysłany: Czw 19:04, 28 Lip 2011    Temat postu:

Zjawiskowe krajobrazy, naprawdę imponujące

Kiedy pisałaś o tej chichy stanęło mi przed oczami zdjęcie z jakieś b. dawno temu czytanej książki T. Halika - fotka niemłodej kobiety, która ze skupioną miną wypluwała strumień burożółtej cieczy. To właśnie była ta chicha, czyli przeżuwana i wypluwana papka z jakichś roślin. Mam nadzieję, że się nią specjalnie nie delektowałaś, abo "wasi" tubylcy sporządzali ją jakoś inaczej.
Powrót do góry
olak
Krówka-wciągutka


Dołączył: 17 Paź 2009
Posty: 2158
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 279 razy
Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: Czw 19:11, 28 Lip 2011    Temat postu:

Miałam niezwykle szczęście i przyjemnosc poznac jednego podróżników, który przepłynął z polska ekipą po raz pierwszy Kanion Colca. Czytałam jego książke a historia jest o tyle niezwykła, ze miało to miejsce w okolicznosciach zypełnie prywatnych. Moja mama pracowała jako niania u bratanka odkrywcy.
Zdjęcia wspaniałe, niezwykła przygoda.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Mati.
criatura na końcu czasu


Dołączył: 16 Cze 2008
Posty: 8185
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1207 razy
Ostrzeżeń: 0/3

PostWysłany: Pią 12:41, 29 Lip 2011    Temat postu:

animavilis napisał:
(...)
fotka niemłodej kobiety, która ze skupioną miną wypluwała strumień burożółtej cieczy. To właśnie była ta chicha, czyli przeżuwana i wypluwana papka z jakichś roślin. Mam nadzieję, że się nią specjalnie nie delektowałaś, abo "wasi" tubylcy sporządzali ją jakoś inaczej.


Nie delektowałam się i było to paskudne, ale nie miałam w sobie tyle asertywności, żeby po prostu to wylać. Jednak oddawałam cześć Pacha Mamie co drugi łyk.

A co do odkrywców i w ogóle Polaków w Peru, to jesteśmy im dobrze znani. Polakos, Polakos.. Jako odkrywcy i twórcy. W końcu najwyższą do niedawna kolej też wybudował im Polak. Ernest Malinowski. Limę 'zaprojektował' polski architekt Małachowski. A przygoda.. tak, zdecydowanie super



Machu Picchu..
No dobra.. dojechaliśmy z Arequipy do Cusco. Znowu kilkanaście godzin w podróży. Wymęczeni po przygodzie w Kanionie, jeszcze tego samego wieczora po powrocie do hotelu i krótkim prysznicu ruszyliśmy dalej, czarną jak smoła nocą z tym samym co zwykle miliardem gwiazd nad głową, które jak latarenki migotały gdzieś, do licha, w przestrzeni tak odległej, że odległość do Peru dla nas to jak ta dieta di pollo. Krajobraz podróży, który mi tylko fleszem został w pamięci, był dużo bardziej przyjazny niż droga wzdłuż zachodniego wybrzeża z Limy do Paracas a potem do Arequipy, który był pustynny i zdecydowanie zbyt depresyjny, żeby się nad nim szczególnie roztkliwiać. Coś jak szaro-bure, szaro-bure… po trzech dniach szaro-bure.. Szlag mnie trafiał, ale na szczęście miałam książkę, która w chwilach niewygodnych dotrzymywała mi towarzystwa i uzupełniała luki w widokach. Krajobraz zaczął się zmieniać przed Arequipą. Teren wyraźnie się zazielenił i z każdą setką kilometrów na południowy-wschód nabierał coraz bardziej egzotycznego wyrazu. Robiło się coraz bardziej słonecznie i duszno, a w powietrzu bardzo wyraźnie odczuwalna była wilgoć, która momentami wyglądała niemal jak deszcz i gromadziła się na ziemi tworząc kałuże. Gadżet polegał na tym, że na tych kałużach nie było widać kropel wody. Kałuży przybywało jakby bez widocznego powodu. Nic. Zero. Nawet najmniejszego ruchu. Skóra była najpierw wilgotna a za moment mokra i tylko po tym i po ciężarze oddechu mogłam ocenić, że w porównaniu z naszym klimatem, u nas przed burzą to jakby susza. Płynęłam z przyjemnością.

W Cusco, jak wszędzie, czekała na nas zacna grupka taksówkarzy i oferentów wszelakich peruwiańskich dóbr w postaci hoteli. Zapakowaliśmy się, nie myśląc za długo, do jednej z nich i heja standardowo do centrum na Plaza de Armas. Zapłaciliśmy dwieście procent więcej niż mogliśmy, ale obwiniam zmęczenie i chwilowy tumiwisizm o stępione zmysły. Piętnaście soli to równowartość piętnastu złotych, za osiem kilometrów. Brzmi śmiesznie, bo gdzie w Polsce jeździmy taksówkami na świadomość kilometrową? Prawdopodobnie nabyłam to przeliczanie odległości i związanych z nimi cen w trasie.. Żeby nie dać się zrobić w totalnego gringo warto wiedzieć ile, co kosztuje i czego cena owa dotyczy.
Ledwo wylegliśmy z taksówki tuż przy katedrze w centralnym placu byłej stolicy Inków, a już zdobyliśmy znajomych. Nie..nie.. nie zaprosili nas na wódkę, a szkoda.. dali nam w zamian pełną informację o miejscach noclegowych, gdzie możemy się zatrzymać. Pierwsza ulotka, 150 soli za pokój trzyosobowy z łazienką. Nieeee.. dzięki, ale to za drogo, poszukamy czegoś tańszego. Mieliśmy na to cały dzień.
Tańszego? – reaguje kobieta w czarnym, pseudoskórzanym płaszczyku i wyciąga drugą ulotkę z ofertą o połowę tańszą. Nie wyglądaliśmy na groszem śmierdzących, więc tym razem zaoferowała pokój za sześćdziesiąt soli. Zanim doszliśmy, a było to niedaleko, nasza Adele, bo tak miała na imię owa naganiaczka, już na nas czekała razem z właścicielką hotelu. Rzut okiem na łazienkę i finalizacja umowy. Nie mogło jednak obyć się bez zaskoczenia. Pierwszym było okno wychodzące na dziedziniec hotelu, co w kolejnych dwóch nocach doprowadzało nas do pasji szewskiej, a drugie to patent na ciepłą wodę. Mianowicie urządzenie zainstalowane na sitku słuchawki, podłączone kabelkami z kostką i dalej przez ścianę gdzieś w nieznany mi labirynt zakamarków budynków. Urządzenie to, przy pewnym ciśnieniu doprowadzało ciepłą, żeby nie mówić chłodną, wodę do kranu ale wraz ze wzrostem ciśnienia jej temperatura dramatycznie spadała. Powodowało to wszelakie krzyki i stękania myjących się ludków. W każdym razie akcja była szybka, bo nie mieliśmy czasu na pierdoły, tak więc po szybkim prysznicu ruszyliśmy w miasto szukając przystanków, skąd odjeżdżają busy do Aquas Callientes, skąd moglibyśmy dostać się na Machu. Płynąc z tłumem jedną z głównych ulic zahaczyliśmy o jedno, drugie, trzecie biuro turystyczne. Z informacji wyczytanych w blogach i Lonley Planet wiedzieliśmy, że istnieje kilka opcji dotarcia na miejsce. Można a) wydać kupę kasy, wsiąść w pociąg i po prostu tam dojechać. Ta kupa kasy oznacza 130 dolarów od osoby, albo b) udać się bardziej studenckim sposobem znaczy od wioski do wioski busami, pociągami i pieszo za 120 soli. Postanowiliśmy zawalczyć. Znaleźliśmy w zabitej dechami części Cusco mały kiosk z wycieczkami do Hydroelectrowni, która była najbliżej Aquqas Callientes. Musielibyśmy odbyć wielogodzinną podróż przez Santa Marię i Santa Teresę do Hydro, a stamtąd piechtą przedostać się wzdłuż koryta rzeki do Aquas, gdzie mieliśmy w planie zanocować. Zarezerwowaliśmy bilety na dzień następny na ósmą rano i wróciliśmy do hotelu, co zważywszy na nieustająco padający deszcz, który jak się okazało był w tym czasie totalną abstrakcją w Cusco, było najlepszym wyjściem. Martwiła nas ta pogoda, bo padało bez przerwy a my zaplanowaliśmy termin wycieczki szczególnie uwzględniając porę roku i pogodę na Machu. Z perspektywy czasu dziękuję Santa Tierra Pacha Mammie i bogom pogodowym, że miałam zaszczyt oglądać Machu Picchu zatopione w chmurach i we mgle. Ale o tym za moment.
Poszwędaliśmy się jeszcze po mieście, zjedliśmy tortillę de verdurę i popiliśmy kawą w pobliskim barze dla tambylców. Ciekawostką może być fakt, że kawa…. Ekhm,… pewno zbożowa, droższa była od omleta, ryżu i frytek. Jedenaście zeta za posiłek, z czego sześć za kawę. Sol i złotówka pozostają w proporcji jeden do jednego.
Miasto niekoniecznie ładne, ale tryskające hiszpańską architekturą i tortów tam mają duuużo. Niesamowite jest uwielbienie przez Peruwiańczyków tortów. Na ulicy kobiecina sprzedająca mydło i powidło wcina pół tortu, kobieta na zielonym mija mnie z wielkim tortem w rękach, a kilka metrów dalej grupka młodych stoi, dyskutując zjada kremowe smakołyki tak, jak my hot-dogi czy chipsy. Odwiedziliśmy Mercado, zrobiliśmy zakupy: maślane bułki, masło, ser, pasztet, pomidory i bananiki wielkości mojego małego palca u nogi. Wiecie jak fajnie smakują takie kanapki na drugi dzień, kiedy rozmiękczy je wilgoć i wszystkie ingrediencje zapadną się razem w sobie? Właśnie.. wilgoć. To jest symbol Cusco. Jej tchnienie wypełniało moje płuca, jej dotyk rysował się kroplami spływającymi po mojej skórze, jej humory dawały swój znak w mokrych, nie chcących wysychać ubraniach. Kretyńskie majtki schły trzy dni.. Wilgoć była wszechobecna i bardzo mi się podobała. Polubiłam ją. Moja skóra była napięta, nawilżona i świeża mimo zmęczenia i kurzu. Oddychałam nią i było mi dobrze.. w każdych warunkach.
Rano zostawiliśmy nasze bagaże w przechowalni hotelowej informując panią, że za dwa, trzy dni wrócimy po nie i wyszliśmy na ‘przystanek’. Przy kiosku z biletami byliśmy przed ósmą i tu pojawia się względność. Względność pojęcia czasu. A można było dłużej pospać. Ale ok. Czekaliśmy, jak zwykle czekaliśmy… Deszcz nieustannie siąpił.. Dzielnica z której mieliśmy wyjechać była zabudowana slumsami, więc krajobraz był szary i smętny.



W końcu udało nam się zapakować do busa i ruszyliśmy. Krążyliśmy jeszcze trochę dookoła w poszukiwaniu chętnych na przejażdżkę tylko po to, żeby zająć wolne miejsca w samochodzie. To był ten moment, w którym książka wydała się idealnym rozwiązaniem na przetrwanie podróży. Przejechaliśmy kilka wiosek, jedno miasteczko i pięliśmy się serpentynami ku górze. W pewnym momencie, kiedy wyjechaliśmy już na zacną wysokość czterech i pół tysiąca metrów deszcz zamienił się w śnieg i sypał bez ustanku tak, że w ciągu dwudziestu minut zasypało drogę na głębokość dwudziestu centymetrów. Ruch został zablokowany, bo nikt nie był przygotowany na takie warunki, zważywszy na fakt, który ponownie podkreślę, że o tej porze roku w tej części kraju nie pada. Autobus stanął w poprzek a samochody, które próbowały zjechać na dół zablokowały nam wjazd. Pewno i tak byśmy nie wjechali, bo nasz kierowca nie mógł nawet ruszyć. Koła ślizgały się, a my staliśmy w miejscu.



Kilka dni wcześniej przez dwie noce pod rząd miałam niepokojące sny, na które oczywiście nie zwróciłam specjalnie uwagi. Sen, bo był to ten sam powtarzający się, snuł historię naszej porażki w zdobywaniu Machu i teraz w tych warunkach tknęło mnie dziwne przeczucie, że nigdzie dzisiaj nie dojedziemy. Uważałam, że powinniśmy wyjść z tego auta i ruszyć z powrotem na dół do wiochy, bo ta przed nami była oddalona o około sześćdziesiąt kilometrów. Interesowało mnie natomiast, jak daleko mamy do tego miasteczka, które minęliśmy ponieważ stamtąd można było już spokojnie wrócić do Cusco. Jureczek wyjął swój GPS i powiedział, że odległość to jakieś piętnaście kilometrów. Nie zastanawiając się dłużej podjęliśmy decyzję o zejściu, tak żeby zdążyć jeszcze przed zmrokiem, bo w tych warunkach, wysoko w górach nie mamy szans na cokolwiek. Przez moment myśleliśmy nawet, że uda się przejechać, kiedy w okolicy pojawił się mały odśnieżacz, ale nasza nadzieja rozwiała się w chwili, kiedy pojazd zatrzymał się, bo nie był w stanie wyczyścić takiej ilości opadu. Zebraliśmy manatki, wilgotne bułki i landrynki i podjęliśmy trud schodzenia. Trzy godziny i będziemy na miejscu. Idąc w dół spotkaliśmy innych stojących utkniętch i stamtąd dostaliśmy w spadku chłopaka z Hiszpanii, który zdecydował się pójść z nami. Szliśmy tak i szliśmy mijając tylko siebie nawzajem i urągaliśmy pogodę. Po godzinie miałam już ocean w butach. Chciałam jak najszybciej zejść, napić się czegoś ciepłego i położyć do łóżka. Zapytałam zatem Jureczka, czy jest w stanie precyzyjnie określić odległość jaka dzieli nas do upragnionego celu, na co w odpowiedzi usłyszałam, że w zasadzie ciężko to określić, bo te piętnaście kilometrów to w linii prostej było. Wtedy wewnętrznie upadłam. Osłabłam, zemdlałam. Na szczęście oczom naszym ukazała się obietnica informacji. Holender jadący pod górę na motorze. Zatrzymaliśmy go, żeby dowiedzieć się czegoś więcej i kiedy doszło do mnie, że mamy do przejścia jeszcze trzydzieści sześć kilometrów pomyślałam, że chyba faktycznie dzisiaj nigdzie nie dojdziemy. Wtedy upadłam po raz drugi… i ostatni w czasie całej podróży. Mieliśmy trzy godziny do zachodu. W niższych partiach śnieg zamienił się w deszcz i padał, padał..padał.. Pozostała nam tylko nadzieja, że ktoś jakimś cudem nas stamtąd zabierze. Telefony nie miały zasięgu, zapas kanapek się kurczył a po drodze poza serpentyną wijącą się między stromymi stokami nie było absolutnie nic.

Gdzieś na środku góry zamajaczyło stadko lam, kawałek dalej w lepiance z gliny przyglądały się nam nieufnie dzieci, a owce mokły pod dziurawym, blaszanym zadaszeniem. Szemrał strumyk nabierający wody i to był jedyny kojący dźwięk. Zdesperowani próbowaliśmy ścinać kilometrowe zakręty, ale skróty były dramatycznie strome i niebezpieczne. Było mi już wszystko jedno, bo przemoczona do suchej nitki szłam jak na haju. Zaczęło się ściemniać. Mieliśmy za sobą trzy godziny spaceru, co dało piętnaście kilometrów, ale w linii prostej było to maksymalnie pięćset metrów. Kiedy straciliśmy już nadzieje, na szybkie ciepło i sucho, gdzieś na horyzoncie zamajaczył mały samochód. To Tico! Krzyknął Wojtek zachwycony. W Peru jeśli widzisz Tico to na 99,9% jest to taksówka. Był to trzeci samochód, który jechał w górę w czasie całej naszej wędrówki. Zjechały dwa zapakowane ludźmi po szyję i były to dwa z tych widzianych przez nas trzech, które zawróciły. Stanęliśmy na środku drogi. Wiedziałam, że to jest nasza ostatnia nadzieja. W Tico siedział kierowca a obok niego żona z małym dzieckiem. Przedstawiliśmy mu sytuację, jaka działa się na górze i za jego zgodą załadowaliśmy się w cztery osoby do tyłu. Dobre duchy zawisły nad naszymi głowami. Jechaliśmy pół godziny zanim zawitaliśmy w miasteczku. W pierwszej knajpie wypiliśmy herbatę z rumem i zorganizowaną przez kolegę z Hiszpanii taksówką wróciliśmy do Cusco, do wilgotnego hotelu.
Zanim się wysuszę i dojdę na to Machu pokażę Wam ulicę w Cusco.





Jedna z moich ulubionych fotek..


Post został pochwalony 3 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
agniecha
pół żartem / pół serio


Dołączył: 06 Mar 2007
Posty: 14556
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1225 razy
Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Pią 17:13, 29 Lip 2011    Temat postu:

no i jak , wyschłaś już ?


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Mati.
criatura na końcu czasu


Dołączył: 16 Cze 2008
Posty: 8185
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1207 razy
Ostrzeżeń: 0/3

PostWysłany: Pią 18:29, 29 Lip 2011    Temat postu:

wysychałam noc-dzień-noc
ale tu jest widok, dzięki któremu byłam wdzięczna losowi, że pozwolił mi być tam we mgle...
nic bardziej mrocznego i tajemniczego mnie nie spotkało..







Post został pochwalony 5 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Kewa
optymistyczna realistka


Dołączył: 05 Lis 2005
Posty: 24976
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1879 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: prawie Wrocław

PostWysłany: Pią 19:11, 29 Lip 2011    Temat postu:

Mati, dopiero do mnie dotarło jak niebezpieczna była Twoja wyprawa. Najważniejsze, że "dałaś radę".

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Mati.
criatura na końcu czasu


Dołączył: 16 Cze 2008
Posty: 8185
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1207 razy
Ostrzeżeń: 0/3

PostWysłany: Pią 22:13, 29 Lip 2011    Temat postu:

Wiesz, że z tego w sumie zdałam sobie sprawę dużo później. Po drugiej szklaneczce rumu
Poza tym w takich sytuacjach podejmujesz decyzję i jej nie zmieniasz na gorszą więc po prostu idziesz... na przód.
No i nie było aż tak źle, bo Jureczek miał opcję w GPS taką, że mógł wezwać pomoc i do jakiejś określonej kwoty mogli nas zabrać skądś tam. Jak mówił, nawet helikopterem
I to nawet dwa razy. Do kwoty zdaje się, dziesięciu tysięcy Złotych.
Ale po akcji 'w linii prostej' dziękuję za wszelkie informacje z urządzeń nieposiadających ducha gór Wolę sobie kompas z liścia zrobić.


a tak w ogóle to polecam czytanie tej relacji słuchając sobie np. czegoś takiego http://www.youtube.com/watch?v=nnXmtYIVZoI
Wysychanie zajęło nam noc, dzień, noc przy pomocy hotelowych możliwości suszarnianych, mianowicie suszenie butów parą.
Kiedy wieczorem dotarliśmy do hotelu, a w zasadzie dobiegłam spod katedry trzęsąc się jak osika, pierwszym co zrobiłam po zrzuceniu z siebie mokrych majtek było wejście pod … ciepły ha ha ha prysznic. Jak na złość operowanie ciśnieniem nie dało oczekiwanych rezultatów. Ze słuchawki ledwo siurkał strumyk letniej wody. Byłam zdruzgotana. Nic gorszego nie mogło mi się przytrafić. Mokra ja, mokry on, przemoczone ubrania, zimno na dworze, zimno w pokoju, zimna woda i wilgoć. Nadeszło jednak wybawienie w postaci rumu za dychę. Taaak.. upijałam się tym rumem od drugiego dnia pobytu. Cholera, żebym ja się nie lubiła tak upijać…. Ehhh.. Był tani jak barszcz, a ładował głowę pomysłami z kosmosu. Na przykład przedostatniej nocy śniąc smacznie biegałam nieświadoma tego, po kanionie Colca (innymi słowy po pokoju) nucąc jakąś indiańską melodyjkę, którą znałam jeszcze przed wyjazdem, odbywając jakieś plemienne rytuały z wykorzystaniem tańca. W życiu mi się coś takiego nie przytrafiło we śnie. No, ale kontynuując, rozwiesiliśmy ubrania, rozłożyliśmy buty i schowaliśmy się pod kołdrę dumając co dalej zrobić z fantem jawiącym nam się pod dumną nazwą Machu Picchu. Czas się kurczył i zostało nam jakieś pięć, dni do wylotu z kraju. Po tym, co nam się przytrafiło i mając na uwadze fakt, że cały jeden dzień przeklepiemy wysychając a podróż z Cusco do Limy trwa dwadzieścia godzin, po moich snach i zrozumiałym już niepokoju postawiłam sprawę jasno: żadnych eksperymentów. W Limie chcę być co najmniej na dwa dni przed lotem, choćby po to, żeby jeszcze ‘polizać’ kilka stołecznych zakamarków. Jasnym w tym momencie stało się, że na żadne kombinacje studenckie nie mamy szans. Jedyna opcja, która pozostała to dokładnie ta, której chcieliśmy uniknąć. Pociąg za 130 dolców. Nie było jednak wyjścia. Jeśli chcieliśmy zobaczyć ten cud świata musieliśmy wyjąć zielone z paska i zapłacić. Następnego dnia wykupiliśmy wycieczkę w naszym hotelu i już bez większego stresu poszliśmy wtopić się w ociekające deszczem miasto. Mercado, bułki, pasztet… rum.. za dychę. Ten dzień i tak był w pewnym sensie stracony. Minął jednak szybko.

Pobudka, godzina piąta rano. O szóstej dwadzieścia przyszła właścicielka hotelu i zabrała nas na drugą stronę Plaza de Armas, skąd ruszał autokar do Ollantaytambo, a stamtąd pociąg do Aquas Callentes. Podróż autokarem mieliśmy już opanowaną. Około półtora godziny jazdy do miasteczka, skąd dwa dni wcześniej przemoczeni do szpiku kości za wszelką cenę chcieliśmy się wydostać. Jesteśmy tu znowu. Ale tym razem mamy w rękach bilety na pociąg a mój trzeci palec pozdrawia wszystkie przeciwności losu, bo dobre duchy znowu się do nas uśmiechnęły i pozwoliły nam oglądać cudy w cudownych okolicznościach. I co ciekawe dla mnie to fakt, że wraz z ostatecznym podjęciem decyzji o planach na ostatni tydzień pobytu kamień spadł mi z serca. Ten wewnętrzny niepokój był nieznośny.

Pociąg. Elegancki. Wytworny. My? Całkiem do tej wytworności nie pasujący? Z tymi naszymi zawilgoconymi kanapkami.. landrynkami.. wodą.. To wszystko bez znaczenia, bo największe znaczenia miał widok przez okno wolno sunącego pociągu wzdłuż koryta rzeki. Myślę, że tu również dobre duchy miały swoją zasługę, że w tym pociągu się znaleźliśmy. A w ogóle w czym tkwi sedno zagadnienia.. Traktuję swoje podróżowanie bardzo wyjątkowo, z ogromną pasją i głodem poznawania innych rzeczywistości. Może, bo moja własna wydaje mi się piekielnie tania i ciasna? Nie wiem, może kiedyś wypowie się psycholog.. nie ważne. Chodzi o to, że w moim pojęciu poznawanie rzeczywistości innych ludzi wymaga ode mnie całkowitego wejścia w nią. Wtopienia się tak, jak w to spływające deszczem miasto. Nie poznam niczego z perspektywy pięciogwiazdkowych hoteli i All inclusive, nie poznam również z perspektywy wygodnych, klimatyzowanych turystycznych autokarów, nie poznam sunąc wygodnie w lektyce tego, czym jest ciężar. Dlatego wyzwanie stanowi dla mnie wbicie się w te wszystkie najbardziej ukryte, zakurzone, zapomniane zakamarki z plecakiem, nożem i czołówką. Nie widzę innej drogi dla prawdziwego, treściwego poznania i najgłębszych doznań. Dlatego, (po raz kolejny ‘dlatego’… hehe.. myśl bardzo wielokrotnie złożona..), chcieliśmy zmierzyć się z górami i dotrzeć do Machu najcięższym z możliwych dla nas sposobem, bo istnieje jeszcze trudniejsza droga, która jest dla mnie powodem do powrotu w tamte rejony. Mianowicie jest to czterodniowy trekking szlakiem Inków. Niestety na tę opcję nie mieliśmy już ani czasu, ani kasy. I teraz po tym wywodzie wracam do sedna. Dzięki dobrym duchom gór miałam szczęście przejechać się tym wygodnym, turystycznym pociągiem. To, co widziałam tchnęło we mnie ogromną nadzieję na cudowne doznania i na fantastyczną przygodę z Machu. Rzeka wiła się w korycie, a na obu jej brzegach wyrastały ku górze wysokie bloki skalne, tonące w chmurach. Roślinność dała mi namiastkę wymarzonej dżungli a duszność i wilgoć tylko spotęgowały moje pragnienie. Rafting… to mogłoby być kapitalne przeżycie w korycie tej rzeki. Siedziałam przy oknie z nosem przyklejonym do szyby i nie mogłam pojąć jak to może być, że japońskie turystki śpią w tym czasie. Nosz(ż) w głowie się nie mieści, jak można spać w takim miejscu???!!! Cóż za marnotrawstwo czasu. Byłam szczerze oburzona i zbulwersowana.


Dojechaliśmy do Aquas o dziesiątej a pół godziny później, wyposażeni w bilety ruszyliśmy spacerem w górę.


Do machu prowadzą dwie drogi. Jedna to osiem kilometrów serpentyną autobusem za dziewięć dolców od osoby w jedną stronę, a druga to pieszo pochłaniając ponad tysiąc kamiennych schodów. Te schody to fragment trasy Inków. Nie mogliśmy na szczyt dostać się inaczej niż właśnie w pocie czoła. I tu spotykam się ze swoją drugą teorią. Uważam, że cuda świata wymagają poświęcenia i wysiłku, w przeciwnym razie tracą ponad połowę ze swej cudowności. Bo jak można poczuć cudowność czegoś nie dając z siebie nic? Nie ponosząc kosztów?
Wspinaliśmy się po nieregularnych schodkach w samym sercu wilgotnej, parującej namiastki dżungli.





Zieleń była soczysta, butelkowa a kolory kwiatów czyste i intensywne. Wchodzenie, choć męczące jak diabli, spowodowało, że miałam łzy radości i zniecierpliwienia w oczach. Cóż za ludzie dostali się tam, przez gąszcz i chaszcze na górę pod, której zbocze miało spokojnie 80% nachylenia (ale to moje podejrzenia oparte tylko o empiryzm) i zbudowali miasto? Może była to rezydencja władców? Może miasto zbudowane w zachwycających warunkach po to, żeby codziennie rano widok cieszył i napawał dumą tamtejszych mieszkańców? Może ucieczka? Do dzisiaj zagadka Machu Picchu pozostaje nierozwiązana. Bez wątpienia jest to magiczne miejsce a ukryte we mgle i w chmurach budzi Ducha każdego człowieka, który chce Go poczuć i doskonale wie po co tam się pcha. Doszliśmy na górę w godzinę dwadzieścia i był to czas, nad którym pochylił się strażnik u wejścia wrót. Pieczątka w paszporcie z okazji stulecia Machu Picchu i wchodzimy przez bramki.



W ułamku sekundy uderzył mnie po twarzy ciężki oddech tłumu. Sugestywnie poczułam cebulę i czosnek Nagle się zaludniło. Przed oczami wyrósł mi mur. Próbowałam w myślach odgonić go, dokładnie tak, jak odgania się natrętną muchę, która kąsa, kiedy tylko opuści Cię czujność. Bo to końska mucha jest, albo giez. Cały czas byliśmy sami i nagle na szczycie…. Za wszelką cenę starałam się omijać wzrokiem te czerwone i niebieskie przeciwdeszczowe pelerynki, które drażniły mnie jak mało co. Nie zobaczycie ich za wiele w tym materiale, bo okroiłam fotki z niepotrzebnych, rozpraszających istnień. Zobaczyłam miasto…





miasto ludzi ukrytych w chmurach. Miasto ludzi kochających miejsce w którym żyli, miasto ludzi wytrwałych, może ujarzmionych przez innych ludzi, a może ujarzmionych przez duchy, którym oddawali cześć z konsekwencją i regularnością jakiej tylko w chmurach szukać – po prostu z zegarem słonecznym ‘w reku’?, miasto w którym tajemnice się ze sobą zlewają i przetaczają chmurą z jednego końca na drugi. Ta żywa chmura,




która najpierw zamykała wrota do tajemnicy, a za chwilę odkrywała jej rombek rozwiewając się i płynąc dalej, pozwalała cieszyć wzrok każdym


...kamieniem, rośliną, ścianą zbudowaną z precyzją komputera, Tetris wysiada,



...drzewem stojącym samotnie między murami.. Schody, które … się nie kończyły w zasięgu wzroku. Machu podzielone jest na strefy: mieszkalną, rzemieślniczą i świątynną. W środku miasta zbudowane płyną sobie całe systemy gromadzenia wody, miejsca w których Inkowie rytualnie poświęcali istnienia ziemi, żeby wyprosić u bogów łaskę i zesłać na Ziemię cokolwiek tam Inkom było potrzebne w danej chwili i miejsca w których identyfikowali miejsce swojego istnienia w chwili. Kondor..


...to z nim związane są legendy i to jemu, jako największemu ptakowi Adnyjskich pasm, oddają cześć i chwałę. Nie dziwi zatem miejsce w Machu, które jest szczególnie poświęcone Kondorowi. W osobistej przestrzeni Kondora, wybudowanego ze skalnych bloków, Inkowie poświęcali lamy i owce, wznosząc modły o pomyślność.
Gdybym była właścicielem tej góry i góry obok, Wayna Picchu, która była punktem widokowym, kazałabym tym wszystkim ludziom, amerykańskiej młodzieży, zaspanym Japończykom i spasłym Niemcom, kosztem zarobku na autobusach, ruszyć tłuste, ciężkie tyłki i zapychać na sam szczyt. Co więcej, kasowałabym za to więcej, niż kosztuje wygodna przejażdżka. Każdy natomiast, w akcie dobrej woli ,dostałby butelkę wody i snikersa gratis . Co jeszcze więcej, wejście na Machu byłoby droższe w mgliste dni.

Gdybym była właścicielem Machu Picchu byłabym pewno właścicielem kilku innych miejsc, tak więc z przyjemnością oddałabym zarobek z Machu swojej fundacji ‘Odkrywców Tajemnic Świata’, bo fajnie byłoby pognać w nieznane i pokazać to światu…
Dobra.. wracając do rzeczywistości, bo chyba za daleko popłynęłam z prądem..
Kosmiczne miasto w niebiańskim miejscu w gwiezdnych warunkach..


I właśnie stąd moje uwielbienie dla bananków małych jak mój mały palec u nogi. Tak naprawdę to nie jest taki mały, jest jak mały palec u dłoni.. ale bez względu na kończynę to był najlepszy, najbardziej sycący lunch jaki do tej pory jadłam. Siedząc w świątyni Słońca


łykałam te banany nie myśląc wcale. Czego chcieć więcej?
Mogłabym jeszcze długo rozwodzić się nad schodami we mgle i zielenią i kamieniami i precyzją i nad duchami i zapachem, ale wyszliśmy już z Machu, więc teraz trzeba zejść znowu po tych schodach do Aquas na pociąg. W drodze powrotnej rozdzieliliśmy się i Jureczek poszedł schodami, a my serpentynami. To właśnie z tej drogi mam najwięcej najbardziej beznadziejnych zdjęć, jakie można zrobić. Klapa totalna. Euforia mnie poniosła. A chciałam tylko uwiecznić florę.. Tym razem duchy nie były dobre, a wszystko to wina wilgoci
Nocny powrót tym samym pociągiem , z orzeszkami i mate de coca w pakiecie był totalnie nieistotny.





I zdjęcia, które sami sobie wklejcie w miejsca w które pasują.





Post został pochwalony 5 razy

Ostatnio zmieniony przez Mati. dnia Pią 22:21, 29 Lip 2011, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
lulka
Ewa chce spać


Dołączył: 29 Sie 2005
Posty: 11227
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1364 razy
Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: Pią 22:58, 29 Lip 2011    Temat postu:

Często Cię nie rozumiem, choć bardzo lubię.
Jesteśmy chyba skrajnie różne.
Ale nie mogłam nie zajrzeć tutaj skoro Cię tutaj ujrzałam
Póki co obejrzałam zdjęcia.
Teraz spokojnie poczytam i pewnie będzie to uczta dla ducha.

No w każdym badź razie Indie to była prawdziwa przyjemność.
Widziana okiem Mati.


Post został pochwalony 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Poldek
googletyczny autopostowicz


Dołączył: 27 Sie 2005
Posty: 15624
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1119 razy
Ostrzeżeń: 1/3

PostWysłany: Sob 10:58, 30 Lip 2011    Temat postu:

Przy okazji podziele sie swoimi przemysleniami na temat kola i Inkow, ze niby kola nie wynalezli i zdziwienia ze im sie nie udalo.
Przemyslenia tego dokonalem, wyladowujac tira - 32 palety z elementami stalowymi do regalow magazynowych dla jednej z sieci hipermarketow.
32 palety, po ki;lkaset kilogramow kazda, 10 m dlugosci naczepy, lekko opuszczonej ku tylowi bo tylko przez tyl jest mozliwosc wyladunku.
Na tych 10 metrach - z roznica poziomow 10 cm tyl-przod paleciak rozpedzal sie tak, ze grozil wypadnieciem z naczepy i wiecej sily wymagalo zatrzymanie go przed krawedzia niz przesuniecie.

Otoz..jak zatrzymac na stromym, andyjskim stoku wielokilometrowej dlugosci, z roznica poziomow liczona w setkach czy tysiacach metrow rozpedzajacy sie wozek zaladowany towarami, gdy kazde wypadniecie z trasy oznacza jego bezpowrotna strate??

Nie sadze, zeby Inkowie kola nie wynalzli. Wynalezli..ale szybko zrazucili ten nieudany ekperyment Blue_Light_Colorz_PDT_02


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
rosegreta
Gość





PostWysłany: Sob 11:05, 30 Lip 2011    Temat postu:

właśnie się zastanawiałam kiedy będzie opis.
No to teraz musze zabrac sie do lektury.
Powrót do góry
agniecha
pół żartem / pół serio


Dołączył: 06 Mar 2007
Posty: 14556
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1225 razy
Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Sob 12:16, 30 Lip 2011    Temat postu:

zabrakło melodii , doczytałam z tym...

piękne , piękne to wszystko co zobaczyłaś Zoś
ostatnia (jak do tej pory) relacja i fotki , bardzo pasują do dzisiejszej aury za oknem ..
no właśnie , brakuje ... słońca
( nie , żebym się czepiała )
mi
tutaj
dziś


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
rosegreta
Gość





PostWysłany: Sob 12:27, 30 Lip 2011    Temat postu:

a mi Aguska z tym kondorem to odwiecznie ta melodia się kojarzy,
...stary kondor pierwsze jako znósł, drugie znósł, a potem zdechł, co za pech....


http://www.youtube.com/watch?v=M_gSydN_BYM&feature=related
Powrót do góry
Mati.
criatura na końcu czasu


Dołączył: 16 Cze 2008
Posty: 8185
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1207 razy
Ostrzeżeń: 0/3

PostWysłany: Śro 21:44, 10 Sie 2011    Temat postu:

Autokar, słabej jakości. Bez cienia wątpliwości brud nagromadzony latami. Znaczy wiekowy dosyć. Szyby brudne. Okolica depresyjna. Miałam dość. Wyjechaliśmy z Limy i próbowaliśmy dojechać do Pisco, a stamtąd do Parakas. Uroczej mieściny rybackiej tonącej w oparach oceanu. W powietrzu było wszystko. Zapach oceanu nocą grafitowy, w ciągu dnia lazurowy. Zapach ryb i wodorostów, tych kwitnących na dnie oceanu i tych zalegających gęstwiną na brzegu. Zapach muszli i piasku, tego suchego i tego, którego słabą falą zalewała woda. Zapach pelikanów krążących wśród łodzi rybackich w nadziei na gratisową rybkę. Zapach kurzu niesionego w lekkiej mgiełce wilgoci. A wszystkie te zapachy unoszące się aurą kolejnej nowości. Ale zanim tam dotarliśmy zmęczyła nas podróż. Szanowny sąsiad wyjął GPS i z precyzją godną grafika wyrysował drogę i określił odległość, jaka nam do Pisco pozostała. Schował jednak owo urządzenie do plecaka i nic dziwnego nie ma w tym, że owo miejsce przegapiliśmy. Kierowca zostawił nas gdzieś.. na rozstaju dróg. Wysiedliśmy z autokaru, zapakowaliśmy plecaki i rozglądaliśmy się próbując ogarnąć otoczenie.

Jedna taksówka, bus.. i nic. Nagle przed oczami wyrosła nam młoda Peruwianka w rikszy. Dwa słowa wypowiedziane językiem migowym plus ‘Parakas’ oralnie i mamy rikszę. Nie był to najwygodniejszy środek transportu, zważywszy na fakt, że siedzieliśmy z tyłu we trójkę a pod nogami zaległ pies dziewczyny, ale jechaliśmy. Piętnaście kilometrów w upale i pod pełnym słońcem przewiewnym pojazdem.
Zapłaciliśmy więcej niż umówiliśmy przed podróżą i ledwo wysiedliśmy znalazło się towarzystwo. ‘Turystołapka’. Chwilę trwało znalezienie hotelu, bo mieścina mała i wszystko znajduje się w zasadzie w obrąbie jednego placu centralnego, który wieńczy betonowy obelisk.

Pokój mały z zakratowanymi oknami, zepsuty telewizor, żarówka dyndająca na gołych kablach i zapach pleśni. Za oknem rower z przyczepką bez łańcucha

i stadko biegających psów. Łazienka jak łazienka. Pozornie czysta, może inaczej – odświeżona, bo stary, wiekowy brud zalegał w każdym kącie. Popękane kafle, zatkany odpływ pod prysznicem i połamana deska sedesowa nie stanowiły zagadnienia. Nie było robactwa i to było pocieszające. U nich, tak jak u nas, w okresie zimowym ‘towarzystwo’ znika z oczu. Bez względu na temperaturę. Wyszliśmy na zewnątrz. W biurze przylegającym do hotelu zarezerwowaliśmy wycieczkę na wyspę Islas Ballestas i poszliśmy w kierunku brzegu zaczerpnąć trochę tamtejszego… rumu. Była szesnasta. Obeszliśmy nadbrzeżne knajpki i weszliśmy do pierwszej w której do dania dostaliśmy pisco sour gratis, co oczywiście oznacza bardzo amputowaną z alkoholu kokilkę na łyk. Menu przerosło moje lingwistyczne możliwości, więc niedługo się zastanawiając zamówiłam zupę rybną. Entree stanowiły prażone na patelni duże ziarna kukurydzy. Peru jest krajem kukurydzy i kartofli, dlatego odmian tej flory są dziesiątki. Słona idealna do piwa. Zaczęli napływać pojedynczy turyści i pewno z czystego ludzkiego przyzwyczajenia zajmowali miejsca w naszej okolicy. Knajpek było kilka a wszystkie puste. Potwierdziły się moje obawy, że ludzie po prostu się kleją. Moja zupa, niemal wyszła mi z talerza.

Ale nie z powodu wieku, raczej z powodu ilości ingrediencji. Była to kombinacja z różnych owoców morza, które w sporych kawałkach kotłowały się pomiędzy szczypcami ogromniastego kraba, którego mogłam zjeść używając tylko dziadka do orzechów. Na sam widok tych pyszności regularnie się zaśliniłam. Po obu moich stronach stały dania współtowarzyszy. Po mojej prawicy, zgodnie z małżeńska zasadą, siedział Woj., który pakował sobie do ust miks mięsny z warzywami, a z drugiej strony Jureczek głowiący się nad jajkiem sadzonym z ryżem. Pisco i naturalny procentowy uśmiech. Słońce zaszło i zrobiło się chłodno, ale atmosferę podgrzała sytuacja, która rozegrała się tuż przed wejściem do knajpki. Jakiś pijany typ awanturował się głośno krzycząc urągając – jak mniemam – swojemu koledze. Obaj spięli się nagle, prawie jak w tańcu z tą różnicą, że okładali się po gębach a plaskate dźwięki docierały do naszych uszu. Było to nawet zabawne, Darmowa komedia ze szczypcami kraba w ustach. Impreza się skończyła a my poszliśmy spać.
Pobudka była wcześnie rano, ponieważ już o siódmej mieliśmy stawić się na przystani.





Turystyczna łódeczka do której wpakowała się pokaźna grupa turystów ruszyła w stronę Islas. Wypłynęliśmy z portu i po lewej stronie, na czerwonej, piaszczystej spływającej jęzorami do wody, górze urósł mi przed oczami wielki kandelabr… a może klucz?


Zrobiony dokładnie na tej samej zasadzie, jak linie w Nasca. Różnica polegała na tym, że ów kandelabr jest widoczny i z wody i z powietrza. Chłód smagał mnie po twarzy a powietrze przesycone było zapachem wody i ryb. Dopłynęliśmy do wyspy i oniemiałam. Liczba ptaków zamieszkujących tak mały fragment ziemi była szokująca. Dookoła pojawiały się ciekawskie głowy słoni morskich i fok wyłaniające się z fal a ptaki podrywane własnym krzykiem unosiły się ku niebu zataczając ogromne kręgi. Tutaj nie było już zapachu ryb. Zastąpił je natomiast smród guana. Nastał czas dla reporterów.











Po powrocie do portu spotkała nas atrakcja w postaci zarabiającego na ryby pelikana...




ruszyliśmy dalej.. tym razem już we własnym zakresie i na piechotę..


Post został pochwalony 4 razy

Ostatnio zmieniony przez Mati. dnia Śro 21:47, 10 Sie 2011, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Mati.
criatura na końcu czasu


Dołączył: 16 Cze 2008
Posty: 8185
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1207 razy
Ostrzeżeń: 0/3

PostWysłany: Czw 8:55, 11 Sie 2011    Temat postu:

..do Lagunilli. Jakieś pięć, sześć kilometrów i to na szczęście nie w linii prostej. Szliśmy asfaltową drogą, która prowadziła z miasteczka do Parku Narodowego i dalej do wioski rybackiej. Wyżynna okolica zasłana pustynnym piachem i tylko od czasu do czasu na szarym tle majaczyły kolorowe ciężarówki, które przejeżdżając obok przestawiały mnie z ulicy na pobocze ciężkim oddechem spalin. Droga się nie kończyła, a horyzont wyznaczało pasmo gór.








Przeszliśmy jakieś półtora kilometra, kiedy dojechał do nas jakiś pickup i zaproponował podwózkę. Kierowca pracował w wiosce i wjazd do parku miał za darmo, tak więc załapaliśmy się razem z nim. Jak każdy, tak i u niego licho było z angielskim, tak więc z konwersacji wyszły nici. Wysadził nas przy rozlewisku po którym brodziły różowe flamingi.









Camping, dla ludzi podróżujących z namiotami..



Pokręciliśmy się tam i poszliśmy dalej… przez piaski uciekając przed upałem i palącym słońcem.







Z daleka Lagunilla wyglądała bajkowo.



Z podziwem patrzyłam na rowerzystę, który zapędził się w te rejony i przemierzał pustynię na dwóch kółkach.. pod górę..











Lazurowe wody zatoki łagodnie wpływały w ląd, tylko po to, żeby za chwilę cofnąć się w ocean. Kondory dumnie zataczały kręgi nad naszymi głowami



a w powietrze, tak jak miasteczko, tonęło w oparach di Mare. W dali, po drugiej stronie zatoki rosły niewysokie zabudowania chatek rybackich i knajpek. Ruszyliśmy w ich kierunku brzegiem. I wtedy całe piękno tego miejsca zaczęło odkrywać przed nami swoją podszewkę, mroczne kadry dramatów. Obraz zanieczyszczonego środowiska. Z wierzchu ładne, w środku gnijące i śmierdzące trupem.







W 2008 roku miejsce to nawiedziło tsunami, które zabrało wszystko, co się na brzegu znajdowało. Zginęło wielu ludzi, a teraz ich synowie z trudem próbowali odbudować swoją historię.













Wracałam miotana sprzecznymi emocjami. Zachwytu i oburzenia. Nie mogę pojąć dlaczego ludzie nie sprzątają tych szczątków, tylko pozwalają resztkom z ptasiego stołu rozkładać się im w upale.
Dotarliśmy do miasteczka, zrzuciliśmy zakurzone buty w hotelu



i poszliśmy kupić bilety autobusowe do Nasca na dzień następny i swoim zwyczajem uderzyliśmy na rum i kanapkę rybną na plażę. Czas płynął powoli i sennie rozmywając się za horyzontem. Słońce było jeszcze wysoko i snopem światła rozgrzewało okolicę.



W każdym miejscu zawsze znalazł się niekrępujący kumpel.. a nawet kilku..





Tego wieczora dosiadł się do nas na plaży jakiś Peruwiańczyk, który podróżował po kraju za pieniądze zarobione ze sprzedaży biżuterii, którą sam robił. Wtedy pierwszy raz zetknęłam się ze zwyczajem ‘santa tierra, pacha mama’ i w pierwszej chwili, patrząc jak chłopak wylewa mój rum, którym go poczęstowałam, na piasek zrobiło mi się przykro. ‘Co robisz?’ zapytałam zaskoczona i wtedy, po krótkim tłumaczeniu wszystko stało się jasne. Pytałam go jeszcze o zwyczaje, a on opowiadał i opowiadał.. snuł historie a ja coraz bardziej upojona wyobrażałam sobie, że mieszkam w tym kraju i też podróżuję po Ameryce Południowej sprzedając swoje rękodzieła turystom.. Klik.



Zgasło światło.



Post został pochwalony 6 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Mati.
criatura na końcu czasu


Dołączył: 16 Cze 2008
Posty: 8185
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1207 razy
Ostrzeżeń: 0/3

PostWysłany: Czw 20:11, 11 Sie 2011    Temat postu:

Paracas jest cudownym miejscem, dzięki swojej kameralności i otaczającej zatokę okolicy. Barwnych łódek moc, ptaków chmury, powolny rytm życia no i pogoda. Musieliśmy jednak ruszać dalej, bo i tak mieliśmy już opóźnienie przez dwa dni, które spędziliśmy na Dominikanie z powodu zepsutego samolotu.

Spakowaliśmy manatki, zapłaciliśmy za pokój i usiedliśmy na ulicy czekając na autokar. Kiedy tak siedzieliśmy podszedł do nas człowiek z kamerką i zaczął coś mówić.. hehe.. po hiszpańsku. Jako, że my ani ‘be’, ani ‘me’ zwrócił się z prośbą o pomoc do przypadkowo stojącego nieopodal przewodnika jakiejś grupy. Po krótkiej wymianie zdań okazało się, że kamerzysta chce nakręcić filmik reklamowy z nami w roli głównej. Jedyne co mieliśmy zrobić, to powiedzieć do kamery jedno zdanie po hiszpańsku stojąc pod szyldem biura w którym kupiliśmy bilety. Było zabawnie, bo najpierw musiałam napisać sobie to zdanie w zeszycie, a potem zakrywając go katalogiem turystycznym przeczytać patrząc w obiektyw kamery tak, żeby nie było widać, że czytamy. Próbowaliśmy kilka razy a z jakim skutkiem, tego nie wiem i pewno nigdy się nie dowiem. W każdym razie śmiechu było co niemiara.


W końcu przyjechał nasz autobus i pojechaliśmy dalej. Tym razem warunki były dość komfortowe. Fotele rozkładane, kocyk, poduszeczka, jakiś film w telewizji, ale przede wszystkim pędzący świat za oknem. Szału co prawda nie było, bo większą część drogi ‘dekorowały’ pustynne, szaro-bure widoki, poprzetykane od czasu do czasu chylącymi się do ziemi wioskami. Do Nasca jechaliśmy w ciągu dnia, więc miałam idealny podgląd na zmieniające się otoczenie. A zmieniało się. Im bliżej byliśmy Nasca tym więcej pojawiało się zieleni, ale zawsze gdzieś w tle majaczyły piaskowe góry.





























Kiedy dojechaliśmy na miejsce było całkiem wcześnie, więc mieliśmy sporo czasu przed zachodem, żeby rozejrzeć się po okolicy i znaleźć sobie jakiś hotel. Obejrzeliśmy trzy i w końcu i tak wróciliśmy do pierwszego. W samym Centrum Nasca, na placu.



Sama mieścina niespecjalnie ciekawa. Płynąca w okolicy rzeka w tym czasie była sucha jak pieprz, co pozwala ludziom i samochodom korzystać z przejazdów, które w czasie okresów deszczowych są nieprzejezdne.





Ulokowaliśmy się w maleńkim pokoiku numer 103, w którym mieściły się tylko łóżka. Stan czystości był dokładnie taki, jak wszędzie, gdzie nocowaliśmy. Ale czego oczekiwać od pokoju za dwie dychy? Wypakowaliśmy brudy, które trzeba było przeprać, żeby choć odrobinę zdążyły wyschnąć. Na szczęście w pokoju był wiatrak, który poruszał wilgotnym powietrzem i dzięki temu jako tako, powoli, bo powoli ale schło. Wyszliśmy w miasto. Odwiedziliśmy informacje turystyczną, żeby poznać możliwości tego rejonu i uznaliśmy, że najpierw zrobimy pieszy rekonesans płaskowyżu. Nasca znane jest z rysunków wydrążonych w piachu, które powstawały w latach między 300 p.n.e a 900 n.e. stworzone przez Indian. Mimo wielu naukowych badań nie wiadomo do końca w jakim celu zostały stworzone. Teorii jest wiele. Jedna mówi, że to informacje dla kosmitów, inna że to znaki dla bogów, jeszcze inna że to mapa.. cos jak lądowisko. Jednoznacznie nikt żadnej z tych teorii nie potwierdza. Dowiedzieliśmy się również, że w okolicy znajdują się mumie Indian pobliskiej wioski, których grobowce i cały schowany w nich dobytek zostały rozkradzione a mumie wystawione są na widok turystów. Naturalnie to nie było wszystko, co mogliśmy w tej okolicy zobaczyć, ale wiedzieliśmy, że na wszystko nie mamy czasu. Z biura poszliśmy na przystanek autokarowy, żeby rozeznać się w temacie transportu, który miał nas wywieźć dalej a stamtąd na rynek,





gdzie kupiłam sobie zielonego banana. Banan był trefny. Nie można go było obrać, bo skórka była twarda, ale kiedy sobie z nim w końcu poradziłam okazało się iż ów banan nie ma smaku. W mercado kupiliśmy rum za dychę i ingrediencje na kolację, po czym odpowiednio wyposażeni wróciliśmy do hotelu. Zrobiło się już ciemno i zimno, więc ochota na kręcenie się po dworze odeszła. Weszliśmy na taras dachowy i dokonaliśmy spustoszenia zapasów.



Następnego dnia ruszyliśmy w kierunku, w którym wydawało nam się, że powinniśmy ruszyć i całkiem przez przypadek trafiliśmy na miejski autobus, który jechał w kierunku wieży obserwacyjnej. Dookoła działo się dużo.. dla mnie.





Zapłaciliśmy dwie sole za bilet i zajęliśmy miejsca. Z tego autobusu mam najgorsze wspomnienia. Przede wszystkim przed oczami mam ciągle migające obrazy gwałtu, który dokonało dwóch facetów na kobiecie. Ale spokojnie.. nie była to autobusowa rzeczywistość, tylko scena z filmu, który w tymże autobusie był puszczony. Był to koszmar, który wpłynął na mój nastrój potwornie dołująco. Na domiar wszystkiego zaczął boleć mnie żołądek, więc już całkiem straciłam szwung. Dojechaliśmy na miejsce, gdzie zostaliśmy wysadzeni w środku niczego.
Wejście na wieżę kosztowało kolejne dwie sole. Zdałam sobie sprawę, że mam lęk wysokości, którego w życiu nie miałam. Wchodziłam powoli i czułam tak potwornie ‘zlękniony’ ból w stopach, że myślałam tylko o zejściu. Wpakowaliśmy się jednak na górę i … cóż.. zobaczyliśmy dwie figury.





To mi wystarczyło. Zeszłam sunąc powoli niemal na kolanach. Podziękowaliśmy i skierowaliśmy się na kolejny punkt widokowy oddalony jakieś dwa kilometry od wieży. I tam było fajnie. Wdrapaliśmy się na górkę, skąd roztaczał się nieskończony widok na płaskowyż. Jego granice, gdzieś w dali wyznaczały góry a kierunki jasne były, dzięki liniom oddalającym się od nas z północy na południe ..a może na odwrót?







Tak. Tam było kojąco, mimo ponurego i monotonnego, bądź co bądź krajobrazu.



Nie zmienia to faktu, że po tym co zobaczyliśmy nie mieliśmy już ochoty na loty nad Nasca. Wyszliśmy na drogę i .. czekaliśmy na stopa, który zabrał by nas z powrotem do miasta. Po pół godzinie trafił się jakiś autobus, który nas stamtąd zabrał. Dojechaliśmy na miejsce, wsiedliśmy do taksówki i pojechaliśmy obejrzeć mumie.





Indianie chowali swoich ziomków opakowanych w bandaże i szmaty w pozycji siedzącej z nogami podkurczonymi pod brodę. Widok nie był ani straszny, ani przygnębiający. Mumie wyglądały jak z kadru filmów przyrodniczych, Długie włosy spływały, aż do ziemi a zmarli patrzyli na nas przez oczodoły wystających ponad kokon czaszek.











..niezawodny zegar



Miasto tętniło życiem. Przez ulice przetaczały się pochody dzieci niosących ze sobą dwa odrębne przesłania. Pierwszym było zachęcanie do zdrowego odżywiania.



Drugim był bunt przeciwko narkotykom.





Jeszcze tego wieczoru wyjechaliśmy nocnym transportem do Arequipy.


Post został pochwalony 3 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
W2
maszynista z Melbourne


Dołączył: 09 Lut 2010
Posty: 2544
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 89 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Poznań
Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Sob 19:48, 20 Sie 2011    Temat postu:

Świetne te fotki z Peru - widzę, że zwiedzasz cały świat. Mnie najbardziej pociągają góry i wszelkie pomniki przyrody. Zaciekawił mnie płaskowyż Nazca z rysunkami na pustyni.
Czy z bliska rzeczywiście wyglądają tak imponująco i takie wrażenie robią, jak na fotografiach? Wokół nich krążą najróżniejsze hipotezy, nawet fantastyczne. A jakie wrażenia Ty odniosłaś?


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Aproxymat
Para X to my


Dołączył: 26 Sie 2005
Posty: 33795
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1537 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: zewsząd
Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Śro 9:03, 24 Sie 2011    Temat postu:

Oczywiście, że świetne fotki i jeszcze świetniejsza relacja.

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Mati.
criatura na końcu czasu


Dołączył: 16 Cze 2008
Posty: 8185
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1207 razy
Ostrzeżeń: 0/3

PostWysłany: Śro 9:06, 24 Sie 2011    Temat postu:

Z tej konkretnej wycieczki mam akurat najsłabsze wrażenia. Od początku wszystko szło nie tak. Najpierw podróż autobusem dwadzieścia kilometrów z miasteczka na płaskowyż, w którym nie wiedzieć dlaczego kierowca puszczał jakieś koszmarne filmy. Jechałam unikając zbyt bliskiego kontaktu z brudną, oplutą szybą, ocierając się nieostrożnie o poklejone, brudne firanki, oddychając duszącym zapachem spoconych ciał i miałam do wyboru: albo widok pustki za tym paskudnym oknem, albo okrutny film prezentujący sceny brutalnego gwałtu. W efekcie zdecydowałam się na widok nicości przelatujący mi przed oczami, przy akompaniamencie krzyków krzywdzonej dziewczyny dobiegających z głośników wiszących nad moją głową.
Było to kiepskie doznanie, ale na tyle silne, że zrobiło mi się słabo i rozbolał mnie brzuch. I bolał tak przez większą część dnia.
Wysadzono nas na środku drogi, której i jeden i drugi koniec chował się daleko, daleko za horyzontem a dookoła poza kilkoma wzniesieniami i odległym o kilometry, pasmem gór nie był nic. Skwar walił po plecach a kurz unoszący się w wilgoci drapał gardło.
Moją niechęć do tego miejsca i tej całej chwili zaognił dodatkowo lęk wysokości, który pojawił się praktycznie znikąd i całkiem znienacka. Ledwo zipiąc, sunąc na kolanach i kurczowo trzymając się metalowej poręczy, wchodziłam na górę wieży widokowej a uciążliwy ból w stopach nie pozwalał podnieść się normalnie na nogi. Efekt tego wstępu do 'wielkiej przygody' był taki, że zobaczyłam dwie figury, przeszłam się wzdłuż linii określającej kierunki, dotarłam na wzniesienie jednej z gór stojących na środku pustkowia i w końcu, mając tego miejsca serdecznie dosyć, zaległam przy drodze czekając na 'stopa'.
To jest miejsce, do którego straciłam serce. A nad powodami, dla których ludzie wyrysowali na ziemi te obrazki można się pochylić, kiedy wieczorem wino łaskocze podniebienie. Kosmici? bogowie? legendy.. historie.. teorie..
Niewątpliwie Nasca, właśnie z powodu linii zyskało nagle popularność, bo prawda jest tak, że w tym rejonie nie ma nic. Tylko piasek.. i duchy przeszłości zatopione w mumiach, w skałach, hulające razem z wiatrem, piaskiem sypiąc po oczach..


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum po 30-tce Strona Główna -> Travel Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Idź do strony 1, 2  Następny
Strona 1 z 2

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
Regulamin